30 sierpnia 2004: Czechy - Cerna Hora




Górka - marzenie, jeśli akurat wieje południe. Wjazd kolejką linową, więc nie ma targania sprzętu pod górę. Trzeba tylko trafić w moment, kiedy chodzi, bo w sezonie letnim panie w okienku lubą sobie robić dłuższe przerwy.
Po wjeździe szlakiem karawan glajciarskich dochodzi się do startowiska (ok. 800 m), najlepiej podłączyć się do tubylczej karawany obładowanej wielkimi plecakami ze sprzętem, a do startowiska dojdzie się bezbłędnie.
Start - bajka, szeroka wycinka między drzewami, posprzątana z gałęzi i większych kamieni. Czysto i schludnie, brak tylko stewardess roznoszących napitki. Sam start to jeden-dwa kroki i jest się w powietrzu. Lądowisko doskonale widoczne zaraz po starcie.
Wzdłuż całego zbocza Cernej Hory chodzi się na żagielku, czasem podchodzą kominku i można pójść wyżej. Podejście do lądowania jest termiczne, w ciepłe dni ciężko jest wylądować bez klap, bo bąbel potrafi zabrać w górę z wysokości kilkunastu metrów nad łąką.
Polataliśmy po dobre dwie godzinki, Bartek solidnie mnie zakasował - robił mi zdjęcia z góry, ja próbowałem ostro rzeźbić, żeby się do niego dochrapać. W końcu doczłapałem się do niego i śmigaliśmy obok siębie w grupie około 10-12 glajtów.
I pomyśleć, że ten facet jeszcze rok temu miał takie pojęcie o paralotniarstwie jak przeciętny przedszkolak o fizyce jądrowej a pierwszy lot zaliczył równo rok temu - w sierpniu 2003...















































POWRÓT DO